#66 O pisaniu, Margaret Atwood

O pisaniu, Margaret Atwood
Na miły book - podcast literacki
#66 O pisaniu, Margaret Atwood
Loading
/

Czy żeby pisać, trzeba zejść do świata umarłych? Kim jest pisarz, pisarka? Czy to ta  osoba, która pisze? A może ta, która opowiada, która snuje narrację? Dlaczego tak wiele osób chce pisać? I przede wszystkim: czym jest pisanie? Wydawnictwo Karakter Tłum.: Agnieszka Pokojska

 

Wybrane fragmenty odcinka: O pisaniu, Margaret Atwood

O autorce

Maciek (M): Mam nadzieję, że nie trzeba jakoś szczególnie przedstawiać Margaret Atwood. Więc może tylko w skrócie za Wikipedią podam, że jest to kanadyjska pisarka, poetka i krytyczka literacka, aktywistka społeczna i ekologiczna. Zdobywczyni Nagrody Bookera w roku 2000 i 2019. 

Margaret Atwood jest jedną z moich ulubionych pisarek. Zresztą chyba nie tylko moją, bo jej nazwisko od wielu lat pojawia się w kontekście Nagrody Nobla. Co roku Atwood zajmuje dość wysokie miejsce nie tylko w notowaniach bukmacherów, ale i w ocenach krytyków literackich, recenzentów, czytelników i czytelniczek. I myślę, że wynika to z prostego faktu, że Atwood od dekad w swojej literaturze zajmuje się tym, czego my wszyscy dzisiaj boimy się najbardziej. Mam wrażenie, że ta pisarka od dawna dobrze wyczuwa nasze strachy, stara się je opisać i robi to w świetny literacko sposób, bardzo charakterystyczny dla niej samej. Myślę też, że w pewnym sensie możemy mówić o jakimś pierwiastku proroctwa w jej książkach. Warto zaznaczyć, że zekranizowana niedawno „Opowieść podręcznej” została napisana w 1985 roku. Atwood pisała ją zresztą bardzo blisko nas, bo mimo tego, że pochodzi z Kanady, to tworzyła tę powieść w Berlinie – Berlinie, który był wówczas przedzielony murem,. Ten mur odgrywa zresztą pewną rolę w tej powieści. I chyba nikt nie przypuszczał, że dystopia z lat 80. stanie się po 35 latach bardzo aktualna. Oczywiście nie dosłownie. Symbolicznie. 

Ale dzisiaj nie będziemy rozmawiali o „Opowieści podręcznej” – swoją drogą to jest chyba jedyna książka, którą przeczytałem cztery razy. Dzisiaj porozmawiamy o wykładach nt. literatury, które Margaret Atwood wygłosiła na Uniwersytecie Cambridge 22 lata temu. Warto tutaj dodać, że Uniwersytet w Cambridge powołał do istnienia cykl wykładów, zwanych wykładami empsonowskimi na cześć wybitnego naukowca i krytyka literackiego sir Williama Empsona. Czytamy o tym na pierwszej stronie książki. Ten cykl poświęcony jest literaturze ale też szczerze rozumianej kulturze. Uniwersytet zaprasza uznanych pisarzy i pisarki oraz ludzi nauki, aby podzielili się swoją refleksją nt. literatury i kultury. W ramach tego cyklu swoje wykłady wygłosiła też Atwood. Te teksty zostały później wydane w formie książki, o której dzisiaj mówimy. To są wykłady otwarte dla publiczności, nie są przeznaczone wyłącznie dla kadry akademickiej, co ma też swoje przełożenie na ich stopień trudności.

Oczywiście, gdy mówimy o wykładach pisarki nt. literatury, wydanych później w formie książki, to w naturalny sposób przychodzi nam do głowy „Czuły narrator” Olgi Tokarczuk. Rozmawialiśmy o tej książce w 22 odcinku naszego podkastu. To jest zresztą jeden z 3 najchętniej słuchanych odcinków przez naszych słuchaczy i słuchaczki. I dzisiaj nie unikniemy pewnie porównywania tych dwóch książek. Ale to wyjdzie nam pewnie w trakcie rozmowy.

Jaką formę ma ta książka?

Książka jest podzielona na 6 rozdziałów, bo i wykładów było 6. Przypuszczam, że trwały około godziny, bo każdy rozdział ok. 50 stron. I są to teksty napisane bardzo przystępnie. Autorka odwołuje się do licznych, może nawet zbyt licznych, przykładów. Właściwie na co drugiej stronie mamy fragmenty innych dzieł literackich: poezji, powieści, mitów, Biblii, legend, esejów itd. itd. 

To jest bardzo ciekawe, bo Atwood na początku książki mówi, że nie jest literaturoznawczynią i nie pisze tych wykładów z takiej właśnie pozycji, po czym zasypuje nas cytatami, przywołuje motywy, bohaterów, bohaterki w celu zilustrowania swoich przemyśleń albo pokazania tego, co myślą inni. Mimo wszystko moim zdaniem dokonuje analizy dzieł literackich i to bardzo bardzo solidnej. Bibliografia tej książki jest imponująca. I z jednej strony to jest olbrzymia gratka dla wszystkich, którzy kochają czytać, bo rozpoznajemy tu wiele lektur i znajdujemy z Atwood wspólny język, a z drugiej strony to coś, co mnie momentami trochę nużyło. Zabrakło mi bardziej osobistych refleksji, bardziej autorskich przemyśleń, czegoś, co może wynikałoby bardziej z własnego doświadczenia, czegoś, czym zachwycił nas swego czasu „Czuły narrator”. 

W każdym razie książkę Atwood czyta się szybko i dość przyjemnie. Płynie się przez ten tekst. Ja ją przeczytałem na dwóch posiedzeniach i myślę, że nawet osoba, która nieszczególnie interesuje się teorią literatury, świetnie się w tych przemyśleniach odnajdzie.

O czym Atwood mówi w swoich wykładach?

Jak pisze sama Atwood w „O pisaniu”, książka „traktuje o pisaniu, choć nie o tym, jak pisać; jak również nie o tym, co sama napisałam.” I faktycznie tak jest. Jak już wspomniałem, Atwood bardzo chętnie ilustruje swoje refleksje nt. literatury licznymi przykładami. Natomiast nie odwołuje się do własnej literatury. To jest o tyle ciekawe, że w momencie pisania tych wykładów, Atwood miała za sobą już 40 lat doświadczeniach literackiego, czy też jak sama mówi „harowania w kopalniach języka”. I ta książka jest próbą odpowiedzi na pytanie, czym właściwie Atwood (czy też inne osoby piszące) zajmowały się przez te całe dekady. Czym jest to pisanie? Dla kogo się pisze? Dlaczego się to robi? Dlaczego chce to robić tak wiele osób? Jaka jest rola czytelnika? I kim jest osoba, która pisze, a kim ta, która opowiada, która snuje narrację? (Przy tym pytaniu oczywiście pojawia się pewien punkt styczny z „Czułym narratorem”). Ale chyba przede wszystkim pytania: kim jest pisarz? kim jest pisarka? I czym różnią się od innych artystów i artystek?

Posłużę się może fragmentem książki, które jest czymś w rodzaju rozbudowanego spisu treści. Atwood pisze: „Rozdział pierwszy jest najbardziej autobiograficzny, daje też obraz zakresu utworów, do których się odwołuje: te dwie kwestie się ze sobą łączą, jako że składniki dyskursu, jakim posługuje się pisarz, ustalają się zwykle na wczesnym etapie jego życia lekturowego i twórczego. Rozdział drugi poświęcony jest dwoistej świadomości pisarza proromantycznego: zakładam, że wciąż żyjemy w cieniu epoki romantyzmu, a przynajmniej w jego fragmentach. Rozdział trzeci dotyczy konfliktu między bóstwami sztuki a bóstwami handlu, jaki wciąż odczuwa każdy pisarz uważający się za artystę. W rozdziale czwartym pisarz ukazany jest jako iluzjonista, rzemieślnik oraz osoba uwikłana we władzę społeczną i polityczną. Rozdział piąty omawia odwieczny trójkąt: pisarz-książka-czytelnik, ostatni zaś, szósty, traktuje o podróży, jaką jest narracja, i o jej mrocznych krętych drogach.”

Które z tych rozdziałów są najciekawsze?

Najciekawsze wydały mi się rozdział pierwszy i ostatni. Tzn. ten, w którym Atwood najbardziej się odsłoniła, opisując swoje dzieciństwo, młodość, lektury, drogę do pisania. Tutaj ponownie pojawia się skojarzenie z Olgą Tokarczuk, która również podkreślała wagę naszych młodzieńczych lektur, chociaż była w swoim osądzie dużo bardziej kategoryczna niż Atwood. Pamiętam, że z tą częścią przemyśleń polskiej noblistki nie do końca się zgadzałem. Tokarczuk twierdziła bowiem, że tylko ktoś, kto w dzieciństwie zanurzył się w literaturze, może ją przeżywać na najgłębszym poziomie w życiu dorosłym.

Atwood o tym nie wspomina, ale mówi w podobnym tonie, że to, co przeczyta się we wczesnych etapach życia, mocno kształtuje przyszłego pisarza czy pisarkę. 

Ta część autobiograficzna jest o tyle ważna, że Atwood jest kobietą i jest Kanadyjką. Autorka urodziła w 1939 roku, tuż po wybuchu II wojny światowej, i gdy dorastała w latach 40-50., Kanada była prowincją, o której mówiło się, że nie ma tam nic oprócz hektarów śniegu. Kanada borykała się też ze swoim postkolonialnym brzemieniem. Uznawana była za kraj bez własnej kultury, bez ośrodków artystycznych. Jeśli coś na świecie się działo, to zawsze był to Paryż, Londyn, Nowy Jork, nigdy Kanada. Twórców kanadyjskich nie traktowano poważnie. 

Podobnie jak nie traktowane poważnie pisarek. Jeśli kobieta – i pisze o tym Atwood – wybierała drogę tworzenia poezji czy powieści, to najczęściej utożsamiano ją z kobietami nieszczęśliwymi. I to w najlepszym razie. Bo – pewnie w to nie uwierzysz – najczęściej sądzono, że w najbliższej przyszłości taka kobieta popełni samobójstwo. Atwood wspomina, że na jednym ze spotkań autorskich ktoś całkiem poważnie zapytał, kiedy zamierza popełnić samobójstwo. Tak jakby odebranie sobie życia było nieodłączną częścią życia artystycznego pisarek. Oczywiście, takiemu myśleniu nie pomagało zbytnio to, że kilka pisarek faktycznie te samobójstwa popełniło. Inne z kolei zmagały się z depresją, cierpiały na anoreksję, prowadziły bardzo samotne życie. Były współczesnymi czarownicami, które zamiast wpisać się w powojenny trend „baby boom”, czyli wyjść za mąż i urodzić czwórkę dzieci, bo taki był wówczas pożądany model rodziny, poświęcały się z pisaniu, które jest chyba jedną z najbardziej samotnych czynności. W efekcie wiele pisarek ukrywało się pod pseudonimem albo inicjałami, tak by nie można było odgadnąć ich płci. Oczywiście wiele z nich, pomimo tego, że rzucano im kłody pod nogi, osiągnęło olbrzymi sukces. Niech Atwood będzie najlepszym przykładem. 

Chociaż nawet współcześnie zdarza jej się słyszeć uszczypliwe uwagi od pisarzy, jak choćby to, że jest autorką bestsellerów. Czyli zarabia na literaturze. A jak zarabia, to pojawia się sugestia, że ta literatura nie jest zbyt wartościowa artystycznie. O tym właśnie Atwood pisze w rozdziale trzecim, który traktuje o tym, czy na pisaniu można zarabiać. Albo czy na pisaniu WYPADA zarabiać?

Te wątki genderowe wydały mi się najbardziej ciekawe.

Ale w równym stopniu pochłonął mnie ostatni rozdział, czyli ten o narracji. Atwood rozważa w nim, dlaczego piszemy, i stawia taką hipotezę, że pisanie jest próbą ucieczki przed śmiercią i wynika też z fascynacji śmiertelnością. Po pierwsze na poziomie dosłownym, tzn. piszemy po to, aby zostawić coś po sobie, aby nas zapamiętano. A po drugie na poziomie bardziej mistycznym, tzn. pisanie jako ożywienie kogoś. Tworząc bohaterów, nadajesz życie. To ma zresztą swoją pogłębioną analizę w całym tym rozdziale. 

Np. Atwood pisze o tym, że pisanie jest jak schodzenie do świata zmarłych. 

Próba przedostania się tam, gdzie przebywają zmarli, aby np. przywrócić do życia bliskich, to jest przecież bardzo znany motyw literacki. Orfeusz i Eurydyka, Dante i Beatrycze, Demeter i Persefona. To jest również motyw zakazany, dlatego najczęściej skazany na niepowodzenie. Wszystkie te wymienione przeze mnie pary w swoich wędrówkach do świata zmarłych nie odniosły jakichś spektakularnych sukcesów. 

Atwood przytacza nawet interesującą teorię Jorge Luisa Borgesa, który w swoich „Dziewięciu esejach dantejskich” twierdzi, że Dante napisał „Boską komedię” właśnie tylko po to, by mógł chociaż przez chwilę ujrzeć zmarłą Beatrycze. A więc pisał, tworzył monumentalne, skrupulatne dzieło tylko po to, aby ożywić ukochaną. By móc spędzić z nią trochę czasu, choćby w swojej wyobraźni. 

Teraz mi przyszła do głowy powieść „Pokuta” Iana McEwana, w której bohaterka zostaje pisarką niejako za karę. W dzieciństwie niesłusznie oczernia kochanka swojej siostry o gwałt. W wyniku tego kłamstwa związek się rozpada. Później wybucha wojna, chłopak trafia na front i ginie. I gdy główna bohaterka dorasta, nagle rozumie swój błąd, i poświęca się pisaniu. W swoich tekstach bowiem pisze o miłości siostry i jej nieżyjącego już partnera. Próbuje wskrzesić miłość, którą kiedyś zabiła. W ten sposób pisanie staje się jej tytułową pokutą.

Cały ten rozdział jest bardzo frapujący.

Czy każdy może napisać książkę?

No właśnie, o tym Atwood też wspomina. Pokutuje przecież takie stwierdzenie, że każdy z nas nosi w sobie książkę. Tzn. w życiu każdego z nas wydarzyło się (albo się dopiero wydarzy) coś, co zasługuje na spisanie, zapamiętanie, a może zekranizowanie. Często są to wielkie historie miłosne. Bo przecież to one są właśnie tymi, które jako jedyne w naszym życiu zasługują na opowiedzenie, tak przynajmniej twierdzi w jednej ze swoich powieści Julian Barnes.

Ale w języku potocznym mamy też takie sformułowania jak „to jest dobre do książki” albo „to jest historia na film” albo „kiedyś spiszę te wszystkie nasze historie i wydam”. Mówi się tak. I owszem, w pewnym sensie tak jest. 

Atwood też mówi, że większość ludzi sądzi, że mają temat na książkę i że mogliby ją napisać, gdyby tylko znaleźli czas. I autorka zgadza się z tym sformułowaniem w tym sensie, że „wielu ludzi faktycznie ma temat na książkę – to znaczy przeżyło coś takiego, o czym inni mogliby chcieć czytać.” Ale zaraz dodaje, że „Być pisarzem to jednak coś innego.”

Pojawia się tu zresztą wspaniała analogia do cmentarnego grabarza. Tzn. każdy z nas potrafi wykopać dziurę na cmentarzu, ale nie każdy jest grabarzem. Nie każdy jest tak silny, tak wytrwały, aby udźwignąć to brzemię. Rola grabarza jest przecież niezwykle symboliczna. Nie polega wyłącznie na wykopaniu dziury w ziemi. Atwood pisze, może nieco patetycznie, ale nie sposób się z nią nie zgodzić, że grabarz reprezentuje śmiertelność. 

I podobnie jest z pisarzem czy pisarką, szczególnie przez duże „P”. To nie jest wyłącznie kwestia spisania jakiejś historii. To kwestia wzięcia na siebie pewnej odpowiedzialności za tekst. Również takiej artystycznej. I nie każdy, kto ma historię, potrafi ją spisać. Często słyszymy od samych pisarzy i pisarek nieskromne słowa o tzw. talencie, bez którego niemożliwe jest stworzenie prawdziwego dzieła literackiego. Talent, który trzeba mieć, którego nie można się nauczyć. I ów talent, natchnienie, wizja, czy jakkolwiek to nazwiemy, ma być tym czymś, co odróżnia artystów i artystki od wyrobników. Czyli tych, którzy produkują książki seryjnie.

Kim w takim razie jest pisarz/pisarka?

Ja nie wiem, czy mam krótką odpowiedź na to pytanie. Chyba nie. Bo moje wyobrażenie nt. pisarzy i pisarek jest dość mgliste. I sama Atwood pisze o tym bardzo dużo, przywołuje wiele opinii innych twórców i twórczyń. 

Powiedziałbym, że osoby piszące najczęściej dzielą się na dwie grupy. Na tych, którzy rozpisują fabułę w Excelu, mają wokół siebie tysiąc karteczek, skrupulatnie planują swoje sceny. I na tych, którzy zaczynają od zdania, impulsu, jakiejś impresji i idą w nieznane. Słyszą głos i podążają za nim. To chyba moja ulubiona definicja. Ulubiona, bo nieco mroczna.

Dla mnie osoba pisząca zawsze będzie kimś, kto odbywa pewną podróż wgłąb siebie. I zawsze będzie to ktoś, kto łączy w sobie cechy rzemieślnika i takiego trochę pisarza romantycznego tj. kogoś, kto uważa, że jest natchniony i kto cierpi w procesie tworzenia. Cierpi w tym sensie, że pisząc, jest nie tylko na skraju wyczerpania fizycznego, ale i psychicznego; jest też przerażony tym, co odkrywa. Takie mam chyba wyobrażenie. 

Zwróćmy uwagę, że bardzo często nawet te osoby, które wydały już już 2-3 powieści, boją się słowa pisarz/pisarka. Nie określają się tym mianem. Wolą, aby to ktoś ich tak nazywał. Być może wynika to też po części z respektu, jaki czują wobec tego słowa. Albo ze strachu przed odpowiedzialnością i ciężarem, które wiążą się z pozycją pisarza/pisarki. 

W kontekście próby dowiedzenia się, kim jest ta osoba, która napisała książkę, Atwood stawia też pytanie, czy pisarza/pisarkę można poznać. I znowu wspaniała anegdota. Przy biurku autorki wisi kartka z sentencją: „Chcieć poznać autora, bo lubi się jego książki, to jak chcieć poznać kaczkę, bo lubi się pasztet.” Niestety, Atwood stawia raczej pesymistyczną diagnozę. Pesymistyczną albo może realistyczną. Bywa przecież tak, że artyści i artystki, których dzieła podziwiamy, rozczarowują nas w życiu realnym. Ale też myślę, że tu pojawia się dużo ważniejsze pytanie, z którym Atwood też się mierzy, tzn. czy osoba, która opowiada historię to ta sama osoba, która ją napisała?

I to zagadnienie przewija się przez kilka rozdziałów. Bo mamy np. wykład o dwoistości osób piszących. Tę dwoistość Atwood nazwała „dłonią jekyllową, dłonią hyde’ową”. Tzn. każda osoba pisząca ma dwie twarze: swoją prawdziwą i tą, którą przywdziewa, gdy pisze. Tak jakby w głowach ludzi piszących osiedlał się jakiś obcy. O tym przecież też pisała Tokarczuk. To jest coś, co przyprawia o gęsią skórkę. To pytanie: kim jest ten głos, który słyszę w głowie, gdy pojawia się jakaś historia. Czy to ja sobie opowiadam? Czy może ktoś do mnie przychodzi, aby mi coś opowiedzieć? A ja jestem tylko narzędziem. I kim jest ten ktoś? To może być obcy, ale też sobowtór, jakiś nasz doppelgänger, który tak często pojawia się w literaturze w przeróżnych formach. 

No cóż, to jest taka nieco odjechana, mistyczna definicja, która – nie bójmy się tych słów – została stworzona przez samych pisarzy i pisarki. Myślę, że trochę jednak po to, aby wyróżnić się od nas – zwykłych śmiertelników, którzy nie mają tajemniczego połączenia z kosmosem. Ale ja tę definicję uwielbiam i w zupełności mi to nie przeszkadza, gdy ktoś właśnie w ten sposób mówi o swoim pisaniu. 

I właśnie to oraz to, o czym wspominałem wcześniej, tzn. sięganie po historię jako podróż do świata zmarłych, aby coś lub kogoś ożywić, sprawiło ostatecznie, że ta książka mnie zafascynowała. Ale musiałem do tego dojść.

Zdaje sobie sprawę, że to brzmi dziwnie, że te fragmenty są osobliwe, ale jak przekonuje nas sama Atwood: „pisanie jest osobliwe”. Pisanie jest specyficzną czynnością. I myślę, że jeszcze wiele takich książek przed nami. I jeszcze wiele prób zrozumienia, czym jest pisanie.