#89 Cukier, Bibiana Candia

Na miły book - podcast literacki
Na miły book - podcast literacki
#89 Cukier, Bibiana Candia
Loading
/

Historia 1700 młodych Galisyjczyków, którzy wyjechali na Kubę, aby zapewnić sobie i swoim rodzinom lepszą przyszłość. Wyjechali do raju, który dla nich okazał się piekłem. Zostali oszukani, sprzedani do niewoli, większość z nich zginęła na plantacjach trzciny cukrowej. Bibiana Candia wskrzesza ich historię, tworząc zapadającą w pamięć narrację, złożoną z wielu głosów, mitów i kultur. Tłum. Katarzyna Okrasko, Wydawnictwo ArtRage.

Wybrane fragmenty odcinka: Cukier, Bibiana Candia

Wybrane fragmenty zostały spisane maszynowo i nie muszą odzwierciedlać chronologii rozmowy ani nie są dokładną transkrypcją całego jej przebiegu.

Kamil (K): Dzień dobry, witajcie w kolejnym odcinku naszego podcastu. Dzisiaj porozmawiamy o książce, którą czytał Maciek. Cześć, Maćku, powiedz nam, co to będzie?

Maciek (M): Cześć! Czytałem „Cukier” Bibiany Candii. Książkę wydało Wydawnictwo ArtRage, a przełożyła Katarzyna Okrasko. To kolejna hiszpańska książka z tego wydawnictwa. Rozmawialiśmy swego czasu o „Przemieszczeniu” Margaryty Yakovenko i „Oślim brzuchu” Andrei Abreu. Obie książki zrobiły na mnie duże wrażenie i podobnie było tym razem. Stawiam „Cukier” na tej samej półce.

(K): Dawno nie nagrywaliśmy odcinka, w którym tylko jeden z nas opowiada o książce. Jak „Cukier” trafił w twoje ręce?

(M): No właśnie… kilka tygodni temu zadałem pytanie na naszym instagramie: szukałem „czegoś nieoczywistego, co by nas potargało”. Michał Michalski z Artrage zaproponował Bibianę Candię, sprawdziłem i od razu polubiłem. Bo po pierwsze to proza hiszpańska, a po drugie to historia hiszpańskich emigrantów, którzy wyruszają na Kubę. I z tym wiąże się mała prywata.

Otóż niedawno się przeprowadziłem i teraz mieszkam w barcelońskiej dzielnicy, która w swojej nazwie ma słowo „indians”, po hiszp. „indianos”. Tuż po przeprowadzce sąsiadka zaprosiła mnie na kawę i w trakcie spotkania opowiedziała mi, że nazwa naszej dzielnicy, a przynajmniej jej drugi człon, wzięła swoją nazwę od Hiszpanów, którzy w XIX wieku dorobili się na Kubie, a następnie wrócili do Europy po tym, jak Hiszpania przegrała wojnę z Kubą. Właśnie o takich Hiszpanach mówi się „indianos” (mówi się tak ogólnie o Hiszpanach, którzy dorobili się w Ameryce Łacińskiej).

Ci, którzy wrócili do Barcelony, osiedlili się właśnie tam, gdzie obecnie mieszkam, budując często piękne hacjendy na wzór tych kubańskich. Nie wszystkie przetrwały, ale jedna z nich, najładniejsza i najbardziej emblematyczna znajduje się tuż za rogiem mojego domu. Dziś mieści się w niej koktajl bar. Budynek nazywa się Torre Rosa i polecam go wygooglować albo odwiedzić, bo to bardzo nieoczywisty punkt na mapie Barcelony. Ponadto niektóre ulice w sąsiedztwie, m.in. moja, zawdzięczają swoje nazwy kubańskim miastom.

Mówię o tym dlatego, że książka Bibiany Candii dotyczy właśnie tej części historii. Również z przypisu tłumaczki dowiadujemy się o znaczeniu słowa „indiano”. Krótko mówiąc, ta książka nie mogła trafić do mnie w lepszym momencie.

(K): Ale gdy przeczytamy opis wydawcy, szybko okaże się, że bohaterom nie było dane wrócić do Hiszpanii jako „indianos” i wybudować piękne domy?

(M): Niestety. Może przytoczmy ten opis:

Galisja, rok 1853. Najbardziej deszczowa zima w historii zniszczyła plony, mieszkańców dziesiątkuje epidemia cholery. Grupka młodych ludzi opuszcza rodzinne strony i udaje się na Kubę, aby walczyć o godne życie na plantacjach trzciny cukrowej. Ale wyprawa na zalaną słońcem wyspę kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewali. „Cukier” to oparta na faktach historia 1700 młodzieńców, którzy przybyli do Hawany w poszukiwaniu lepszego życia dla siebie i bliskich. Tam trafili jednak na Urbana Feijóo Sotomayora, Galisyjczyka, który postanowił zastąpić nimi –  coraz droższych w dobie triumfu abolicjonizmu – niewolników z Afryki.

 Szorstka, sugestywna proza Bibiany Candii przypomina o jednym z największych skandali w XIX-wiecznej Hiszpanii i oddaje głos tym, którym na zawsze go odebrano.

Zwróćmy uwagę na fakt, że Candia przenosi nas do czasów na krótko przed wybuchem wojny secesyjnej. W Ameryce ruch abolicjonistyczny jest już bardzo żywy. Jeszcze nikt tego nie wie, ale za chwilę upadnie niewolnictwo. To jednak ma już swoje konsekwencje w księgach rachunkowych: czarnoskórzy niewolnicy są coraz drożsi. Należy szybko znaleźć tańszą siłę roboczą.

Poza tym na Kubie pojawia się też inny problem. Proporcja czarnoskórych niewolników do białych zarządców jest bardzo niekorzystna dla tych drugich. Właściciele plantacji czują strach, obawiają się buntu.

Tu na scenie pojawia się Sotomayor, galicyjski polityk i przedsiębiorca, który postanawia zastąpić czarnoskórych niewolników swoimi rodakami. Ma to obniżyć koszty pracy oraz „wybielić” społeczność wyspy, wprowadzić rasową równowagę.

Na Kubie działają świetnie zorganizowane plantacje trzciny cukrowej, na której robi się ogromne pieniądze, a w hiszpańskiej Galicji panuje nieurodzaj i epidemia cholery. Kierunek migracji wydaje się oczywisty. Młodzi Hiszpanie, często kilkunastoletni chłopcy, marzący o dorobieniu się czy choćby zapewnieniu swoim rodzinom podstawowego bytu, decydują się na podróż na Kubę. Podróż, która w ich przypadku kończy się fatalnie, bo zostają sprzedani jako niewolnicy i większość z nich umrze na plantacji.

(K): Młodzi mężczyźni myślą, że wyjeżdżają do pracy, która pozwoli im wysłać pieniądze rodzinom, a w zamian trafiają do niewoli? Do obozu pracy?

(M): Tak. Czy to nie brzmi przerażająco znajomo?

W wywiadzie dla The Objective autorka mówi, że głosy narratorów mówią z XIX wieku, ale są skierowane do ludzi żyjących w XXI.

Oczywiście, można tę książkę interpretować dosłownie. Choć nie jest to typowa powieść historyczna, może stanowić pewne źródło informacji o tym wydarzeniu. Jednak Candia nadała książce specyficzną formę, taką, która każe nam odczytywać ten tekst bardzo współcześnie. „Cukier” ma podtytuł, który brzmi: „epopeja”. Autorka mówi, że gdyby nie fakt, że wiemy już, co wydarzyło się w XIX wieku, moglibyśmy tę książkę odczytywać na poziomie mitu.

Cytując Candię ze wspomnianego wywiadu: „Historia chłopaków oszukanych przez rodaka, chłopaków żyjących w biednym i ponurym miejscu, przemierzających niebezpieczny ocean, aby dotrzeć na Kubę, która jest rajem, ale dla nich okazuje się piekłem.”

To zdanie moglibyśmy przecież przeczytać w historii chyba każdego kraju (zastępując oczywiście Kubę innym miejscem). 

Candia jest pisarką galicyjską, więc oczywiście skupia się na emigracyjnej historii Galicji czy szerzej – Hiszpanii. Ale jej opowieść to przecież także opowieść Latynosów, próbujących przedrzeć się przez mur postawiony na granicy między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi czy Afgańczyków i Syryjczyków, płynących przez Morze Śródziemne do Europy, czy w końcu imigrantów koczujących na granicy polsko-białoruskiej. 

Przychodzą mi też do głowy opowieści o polskich pracownikach wyjeżdżających za granicę do pracy (bywało że organizowanej przez rodaków) i kończących w barakach, w urągających warunkach, bez znajomości języka, bez dokumentów, które im zabrano, pracujących całe dnie bez obiecanej zapłaty. 

Rok czy dwa lata temu czytałem też o tym, że ktoś w Polsce zorganizował obóz pracy dla imigrantów z Ukrainy (jeszcze przed wojną). Nieustannie słyszy się też o handlu ludźmi, różnego rodzaju formach niewolnictwa itd.

Zatem tak, jest to powieść ponadczasowa. Wielka mała powieść – bo chyba tego jeszcze nie powiedziałem, że ma ledwie 170 stron – wielka mała powieść o klątwie emigracji, o wykorzenieniu…

(K): …o przemieszczeniu!

(M): Właśnie! Też mi się ta książka skojarzyła z „Przemieszczeniem” Yakovenko. Zbiegiem okoliczności również jest to proza hiszpańska i również wydana w Polsce przez ArtRage. Oczywiście: inna jest skala, inna historia, ale ów mityczny sens obu tekstów jest przecież podobny.

Candia twierdzi nawet, że na świecie jest bardzo mało ludzi, którzy nie mieli kontaktu z tym zjawiskiem, tj. z emigracją albo jakiegoś rodzaju wykorzenieniem. Bo albo sami są emigrantami, albo są tymi, którzy czekają na wieści od tych, którzy wyjechali. A to potrafi być równie bolesne.

Bohaterowie “Cukru”, gdy zdają sobie sprawę ze swojego tragicznego położenia, zaczynają pisać listy do rodzin w Hiszpanii z prośbą o pomoc. W nocie końcowej czytamy zresztą, że te listy znajdują się w Archiwum Kongresu Deputowanych, choć dostęp do nich jest ograniczony. One pełnią podwójną funkcję. Po pierwsze są jedynym świadectwem ze strony bohaterów tej historii. Po drugie uzmysławiają nam także cierpienie adresatów, tzn. tych, którzy zostali, nie wyjechali i którzy oczekiwali zapewne zupełnie innych wieści. Tymczasem zostają uwikłani w beznadziejną sytuację. 

Myślę, że to istotne w rozmowach o emigracji, bo skupiając się na emigrantach, często zapomina się o np. pozostawionych rodzinach czy bliskich.

Autorka zadedykowała zresztą powieść: „Emigrantom, którzy nie mogli opowiedzieć swojej historii, i tym, którzy zostali i nigdy nie dotarł do nich żaden list.”

(K): A wspomniałeś, że książka ma specyficzną formę, że nie jest to typowa powieść historyczna. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?

(M): Nie jest to typowa powieść historyczna i dodałbym, że w ogóle nie jest to typowa powieść.

Jeśli chodzi o jej historyczność: przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że jest to powieść fikcyjna. Jest oparta na pewnym fakcie historycznym, ale bohaterowie i ich życiorysy są wymyślone.

 Jak zaznacza Candia, ten fakt historyczny nie jest ukrywany. O Sotomayorze można przeczytać choćby na Wikipedii. Poza tym gdy sprawa wyszła na jaw, dzienniki rozpisywały się o niej tygodniami, to była olbrzymia sensacja, interweniował hiszpański rząd itd. Ale nie jest to historia znana szerszej publice, nie jest nawet zbyt popularna w Galicji. Sama autorka, gdy usłyszała o tej historii, w pierwszej kolejności pomyślała, że to anegdota, jakaś legenda. 

A mówimy przecież o setkach, właściwie prawie 2 tysiącach młodych ludzi. Oszukanych, sprzedanych do niewoli, większość z nich zginęła. To musiało dotknąć wiele rodzin. Dlatego tak dziwi, że ten fakt nie zapisał się mocniej w historii Galicji.

Candia twierdzi, że stało się tak dlatego, bo nie został nigdy opowiedziany.

Dlatego właśnie powiedziałem, że ta książka może być źródłem wiedzy o samym wydarzeniu historycznym.

Natomiast to nie jest typowa powieść. Candia określa ją jako powieść fragmentaryczną. Narrację prowadzi kilka głosów, opowieści są rwane, krótkie, szczątkowe. Wyglądają trochę jak relacje pozyskane w jakichś trudnych warunkach, np. z powodu braku źródeł, świadków, ogromu czasu, który już upłynął. A przecież skoro to fikcja, Candia mogła wymyślić to wszystko, czego nie wiedziała. Tymczasem świadomie z tego zrezygnowała. (Znamienne jest też, że zrezygnowała także z formy reporterskiej.)

Bardzo podoba mi się ten zabieg, który przypominał mi trochę stylizację na listy rozbitków albo listy pisane z niewoli, o których wcześniej wspomniałem. W takich okolicznościach nie można napisać wszystkiego. Piszę się tylko to, co jest najważniejsze. Taka jest właśnie książka Candii: jest w niej tylko to, co najważniejsze (np. nie ma w niej właściwie opisów).

Skoro jesteśmy przy formie, warto też wspomnieć o języku…

(K): Miałem o to zapytać. Bo przeczytałem, że Candia jest poetką…

(M): Tak, wydała kilka tomów wierszy. „Cukier” to jej debiut prozatorski. Debiut, za który otrzymała zresztą kilka hiszpańskich nagród.

Fantastyczny język, co tu dużo mówić. Celny, precyzyjny, co też wynika z tego, co mówiłem przed chwilą (że pisze się tylko to, co najważniejsze). Jednocześnie autorka świetnie balansuje między surowością i dosłownością języka a jego poetyką. 

To pozwala jej budować niezwykły nastrój. Już od początkowych stron mamy do czynienia z mieszanką nadziei i lęku. Nadzieja, bo wyprawa w nieznane, po lepsze, na drugą stronę oceanu. Ci chłopcy marzą przecież o tym, że wrócą bogatsi, że się wykażą swoją zaradnością, przywiozą pieniądze.

A jednocześnie jest coś takiego w tym tekście, co wywołuje ogromny niepokój. On nie opuszcza nas aż do ostatniej strony. Czasami są to dziwne wydarzenia (np. bohater, któremu w dzieciństwie świnia odgryzła część twarzy; albo sztorm w trakcie podróży na Kubę), fragmenty złowieszczych przesądów, czasami jakieś pojedyncze zdania, np.:

– epigram z kubańskiego przysłowia „Cukier robi się z krwi”

– gdy młodzieńcy wsiadają na statek płynący na Kubę: „Upłynie jeszcze wiele czasu, zanim się zbuntują i rozkradną towar zamiast całować dłoń, która płaci im jałmużnę; ale to normalne, każdy budzi się w swoim czasie. Nawet zwierzęta.”

– w trakcie sztormu: „A jeśli to tak naprawdę atak diabła, a Kuba nie istnieje? Jak jakieś miejsce może być tak daleko? Nie ma nic tak daleko, nic poza piekłem. Stamtąd się nie wraca. Potem przychodzi mu to głowy to, co powiedział im Gonzalo, że tam, gdzie leżą Kuba i Antyle, morze jest ciepłe, nie tak jak nasze. Kto podgrzewa morze? Morze z ciepłą wodą to nie morze. A jeśli to ogień podgrzewa wodę, ile ognia potrzeba, żeby podgrzać morze? Tylko piekło mogłoby to zrobić.”

To wszystko sprawia, że tę książkę chce się przeczytać na raz, co zresztą nie jest trudne ze względu na jej objętość.

Ale to, co szczególnie mnie ujęło, to fakt, że Candia pracowała dużo z językiem tej opowieści. Ona przyznaje, że długo zastanawiała się, jak powinien brzmieć. I ostatecznie wybrała język brzmiący jak ten mówiony. A więc mamy wrażenie, że bohaterowie opowiadają nam historię z przeszłości. 

Przychodzi mi na myśl trochę wytarte stwierdzenie, że pisarka oddała głos tym, którzy sami go nie mieli. Ale tak właśnie jest w tym przypadku. Autorka postanowiła naprawić to, co się nie wydarzyło – tzn. że ta historia nie była opowiadana z pokolenia na pokolenie, wobec czego o niej zapomniano. I przy okazji postanowiła dokonać symulacji, tzn. jak ta opowieść brzmiałaby dzisiaj, gdyby ją jednak opowiadano przez te ostatnie 150 lat? 

Candia mówi, że język zmienia się przez dekady, nasiąka folklorem, jest deformowany przesądami, religią, legendami. I to wszystko tutaj jest. Są elementy kultury galicyjskiej, kubańskiej, są liczne wtręty z języka galicyjskiego, które musiały być też sporym wyzwaniem dla tłumaczki. Miejscami widać te tłumaczenia z galicyjskiego np. w postaci starodawnej formy „synaczki” (to dawne zdrobnienie od słowa „synowie”; pojawia się też słowo „chłopaczki”). Mam nadzieję, że dobrze to odczytałem.

Galicyjski jest też tytuł oryginału, czyli „Azucre”, w odróżnieniu od hiszpańskiego „azúcar”. Myślę, że w oryginale ta książka zaskakuje jeszcze bardziej, jeśli chodzi o  dwujęzyczność, bogactwo i różnorodność języków hiszpańskich, tak je nazwijmy.

Te wszystkie głosy mieszają się i tworzą jedną zapadającą w pamięć narrację. Niezwykle dręczącą też. To kolejna krótka książka, która po przeczytaniu zostaje z nami na długo.

(K): Maćku, dzięki za opowieść o „Cukrze”. Słyszymy się już za tydzień!

(M): Dziękuję, do usłyszenia.