#91 Rzeźnia numer pięć, Kurt Vonnegut

Na miły book - podcast literacki
Na miły book - podcast literacki
#91 Rzeźnia numer pięć, Kurt Vonnegut
Loading
/

Rozmowa o jednej z największych powieści antywojennych w literaturze światowej, „krótkiej i popapranej, bo o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego.” Słowa autora. „Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta gości w kolejnej odsłonie cyklu “Klasyczne brzmienie”, w którym słuchamy klasyki literatury w audio. Partnerem cyklu jest Audioteka, tylko dobrze opowiedziane historie.

Wybrane fragmenty odcinka: Rzeźnia numer pięć, Kurt Vonnegut

Wybrane fragmenty zostały spisane maszynowo i nie muszą odzwierciedlać chronologii rozmowy ani nie są dokładną transkrypcją całego jej przebiegu.

Maciek (M): Dzień dobry, witamy w kolejnym odcinku z cyklu „Klasyczne brzmienie”, w którym słuchamy klasyki literatury w wersji audio. Partnerem cyklu jest Audioteka, w której znajdziecie tylko dobrze opowiedziane historie. Cześć, Kamilu.

Kamil (K): Cześć, Maćku! Witajcie! Porozmawiamy dzisiaj o „Rzeźni numer pięć” Kurta Vonneguta. To będzie jedna z tych książek, obok których nie sposób przejść obojętnie. Będziemy zapewne z Maćkiem dziś dywagować na temat ciężkiej tematyki, jaką porusza autor,  a przy tym niespodziewanej przy tej okazji formie. Jednych książka zachwyci oryginalną konwencją, innych wręcz odwrotnie, oburzy zbytnią lekkością. Ciekaw jestem, jak było z Tobą!

M: To było moje pierwsze spotkanie z Kurtem Vonnegutem. Książka jest „popaprana”, jak mówi sam autor, przez co niezbyt łatwa do słuchania. A słuchaliśmy audiobooka wydanego przez wydawnictwo ZYSK i S-ka, czytał Jacek Dragun, tłumaczył Lech Jęczmyk. Całość trwa ok. 6h. Przy okazji zwracam uwagę na fakt, że w odróżnieniu od wielu innych audiobooków ten, którego słuchaliśmy, zawiera pierwszy rozdział, który jest właściwie czymś w rodzaju wstępu od autora. Jest bardzo autobiograficzny i przedstawia genezę tej powieści.

I skoro pytasz, jak było w moim przypadku, to mnie ta książka zachwyciła. Zarówno pod względem dosadnego języka jak i formy, przekazu i pomysłowości w jego ukazaniu, no i przede wszystkim czarny humor, sarkazm; mało ich w literaturze.

K: Kurt Vonnegut uważany jest za pisarza science fiction i twórcę postmodernistycznego. Z racji trwania II wojny światowej i porzucenia studiów, Kurt został powołany do wojska i wysłany na front. W niewoli niemieckiej pełnił rolę tłumacza ze względu na znakomitą znajomość języka. Musisz przyznać, że jego styl literacki jest mocno prowokacyjny. W swoich tekstach stale bawi się formą – skacze między kontekstami, przywołuje biblijne postaci, by zaraz potem zbombardować czytelnika masą niecenzuralnych słów i tak dalej, i tak dalej. 

M: Jeśli chodzi o styl Vonneguta, to czytałem niedawno świetny artykuł o tej powieści w The New Yorkerze, napisany przez Salmana Rushdiego, który przypomina sobie swoje młodzieńcze lata, początek lat 70., gdy czytał „Rzeźnię numer pięć” i „Paragraf 22” Josepha Hellera. Dokładnie był to rok 1972, właśnie w tym roku ukazało się pierwsze polskie wydanie tej książki. 

Rushdie zwraca uwagę na fakt, że obie powieści są śmieszne, operują ironią i humorem. Ale Heller w „Paragrafie 22” jest jak Charlie Chaplin, a Vonnegut w „Rzeźni numer pięć” jest jak Buster Keaton (aktor filmowy, komik zwany „człowiekiem o kamiennej twarzy”). Bo o ile Heller uprawia w swojej książce coś w rodzaju błazenady, o tyle humor Vonneguta jest zabawny i smutny jednocześnie. Do tego stopnia, że Rushdie nazywa Vonneguta „komikiem ze smutną twarzą”.

Vonnegut był świadomy swojego smutku, mówił, że odziedziczył go po rodzicach. Jednocześnie ma się wrażenie, że tak głęboki smutek i tak traumatyczne przeżycia, których był świadkiem, można ukryć wyłącznie za maską ironii i czarnego humoru. Nie da się o takich rzeczach mówić z pełną powagą. Choć, co ciekawe, mam wrażenie, że tak opowiadana historia czasami potrafi być jeszcze bardziej przygnębiająca. W tym kontekście przypomniał mi się np. film „Życie jest piękne” Begniniego.

Ja uwielbiam taki styl! Dziwaczny, surrealistyczny, fantastyczny, groteskowy, makabryczny również. Oczywiście, taka mieszanka może być męcząca, ale to zawsze obcowanie z umysłem o niezwykłej wyobraźni. I w tego typu narracjach nigdy nie wiadomo, co się za chwilę wydarzy.

Ciekawa sprawa z tym science fiction. Zanim ukazała się „Rzeźnia numer pięć”, Vonnegut pisał już od 17 lat, miał już na koncie 5 książek, ale nie odniósł większego sukcesu. Właściwie był pisarzem nieznanym, nie traktowano go poważnie ze względu na gatunek, jaki uprawiał. Ponieważ jego pierwsze książki były bardzo zanurzone właśnie w science fiction, niektóre nie doczekały się nawet ani jednej poważnej recenzji.

Tak jak wspomniałeś, Vonnegut brał udział w II wojnie światowej, w trakcie której został pojmany, był jeńcem przetrzymywanym w Dreźnie. I był też świadkiem bombardowania tego miasta przez aliantów. Ten fakt historyczny był wówczas mało znany, a można go było porównać do Hiroszimy, bo po bombardowaniu miasto zostało zrównane z ziemią. Zginęli prawie wszyscy mieszkańcy.

Warto dodać, że powieścią, o której dzisiaj mówimy, Vonnegut chciał zadebiutować. To też pokazuje, jak mocne piętno historia z Drezna odcisnęła na autorze. Debiut jest przecież najczęściej wyrzuceniem z siebie tego, co dręczy nas najbardziej. Ale autorowi brakowało jeszcze doświadczenia, umiejętności, aby opisać to w takiej formie, w jakiej chciał; temat również jest bardzo wymagający.

Ostatecznie „Rzeźnia numer pięć” ukazała się jako szósta powieść w dorobku pisarza.  

K: To może powiedzmy jeszcze krótko, o czym jest ta książka. Jej głównym bohaterem jest Billy Pilgrim, który ze szkoły średniej trafia na front II wojny światowej. Podobnie jak Vonnegut, trafia później do niewoli, pracuje w obozie dla jeńców w Dreźnie, tam również jest świadkiem bombardowania miasta. Wraz z innymi amerykańskimi jeńcami jest przetrzymywany w dawnej rzeźni dla świń, ta rzeźnia ma numer pięć. I w tym kontekście książka jest bardzo autobiograficzna. Natomiast Vonnegut dodaje do tego wszystkiego silny motyw sci-fi. Mianowicie Billy „wypada z czasu”, jak mówi narrator, tzn. spontanicznie przenosi się do różnych momentów swojego życia i przeżywa je tak, jakby się działy właśnie teraz. Dodajmy, że zdarza się to bardzo często a Billy nie ma nad tym żadnej kontroli.

M: Książka została wydana w 1969 roku. Kontekst historyczny tej powieści jest bardzo ważny. Opowiada ona o II wojnie światowej, ale ukazała się u schyłku wojny w Wietnamie, wpisując się w szeroki ruch antywojenny, bardzo żywy wówczas w Stanach Zjednoczonych. Przy czym warto zaznaczyć, że ta powieść nie dotyczy wyłącznie kwestii wojennych, bo niewątpliwie jest też ogólną refleksją nad naturą ludzkiego cierpienia, życiem ogólnie czy choćby świadomością historyczną (jest też krytyką Ameryki i amerykańskiego stylu życia).

W tamtym czasie ukazało się też kilka innych ważnych książek, m.in. „Paragraf 22” Josepha Hellera, która również opowiadała o II wojnie światowej. I obie powieści od razu zyskały ogromną popularność, właśnie dzięki swojemu antywojennemu wydźwiękowi. Do dzisiaj „Rzeźnia numer pięć” uważana jest za najważniejsze dzieło Vonneguta i amerykańskie Modern Library umieściło tę powieść na 18. miejscu najlepszych angielskojęzycznych powieści XX wieku (jeśli ktoś lubi zestawienia). Sukces tej powieści automatycznie zwiększył zainteresowanie wcześniejszą twórczością Vonneguta. 

Choć warto zaznaczyć, że recepcja powieści była mieszana. Większość krytyków ją chwaliło, ale zdarzały się głosy krytyczne. Krytykowano m.in. prowokacyjny język i postawę głównego bohatera, który zdaje się afirmować bierną postawę wobec życia, rezygnację, pewien determinizm.

Wydawnictwo Zysk i S-ka przygotowało nowe wydanie tej książki, zarówno w audio jak i w papierze i myślę, że nie bez znaczenia jest tu tocząca się wojna w Ukrainie. Gdy przeglądałem komentarze nt. tej powieści, to zauważyłem, jak wiele osób właśnie teraz sięgnęło po ten antywojenny klasyk.

K: Jest dokładnie tak jak mówisz – sztuka antywojenna przeżywa w ostatnich miesiącach swój renesans. Stąd też na przykład ponowny boom na książkę „Na zachodzie bez zmian” i zapewne nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej dla jej ostatniej ekranizacji. Literatura staje się dla nas pewnego rodzaju sferą bezpieczeństwa w sytuacjach światowego kryzysu. Pamiętam, że kiedy wybuchła pandemia COVID, sięgnąłem ponownie po „Dżumę” Alberta Camusa, którą pierwszy raz czytałem w liceum. Sytuacje wielkich społecznych dramatów niosą za sobą powtarzające się motywy, przyczyny i następstwa. Dla czytelnika znalezienie pewnego rodzaju analogii przez literaturę w sytuacjach kryzysowych może stać się kojące, czasami również nakierowujące na konkretną postawę. 

O „Rzeźni numer pięć” wiem od ciebie. Wcześniej o niej nie słyszałem – przyznaję. Mam z tą książką pewnego rodzaju problem, bo nie do końca potrafiłem odnaleźć się w tej nihilistycznej postawie Billiego, jak i galopującej fabule w dziesięciu różnych kierunkach na minutę. Lubię zabawę formą, uwielbiam eksperymenty stylistyczne w literaturze, ale ta błyskawiczna i zmieniająca się raptownie gra Vonneguta chyba częściej doprowadzała mnie do szewskiej pasji i tak prawdę mówiąc ostatecznie … ciężko mi stwierdzić o co autorowi tak naprawdę chodziło.

M: Myślę, że chodziło o zilustrowanie koncepcji czasu Tralfamadoryczków, ale o tym za chwilę. 

Przede wszystkim należy podkreślić, że jest to książka przedziwna, grająca z konwencją literacką. Z jednej strony autobiograficzna, a więc ze sporą dawką realizmu, jak również naturalizmu, a z drugiej sięgająca po elementy sci-fi. I to dosłownie, bo pojawiają się w niej właśnie kosmici.

Jasne jest więc, że z jednej strony powieść operuje czarnym humorem i ironią, a z drugiej traktuje o śmierci, II wojnie światowej, Zagładzie, tematach jakby się wydawało wymagających powagi. I myślę, że właśnie dlatego napisanie tego typu powieści autorowi zajęło tyle czasu, bo musiał dojrzeć do tej kombinacji wojny i humoru.

Ta gra z konwencją pojawia się też na poziomie bohatera, który wydaje się wręcz nieliteracki albo mało literacki. Billie jest przecież niezwykle bierny, nie podejmuje zbyt wielu działań. Mamy wrażenie, że jego życie i los są kształtowane przez wydarzenia i siły zewnętrzne, takie właśnie jak wojna czy porwanie przez kosmitów, skoki w czasie itd. Z drugiej strony nie można mu odmówić realizmu, właśnie przez to, że autor pozbawił go heroizmu i sprawczości czy też kontroli nad swoim losem. Trochę tak jak w życiu: my też często jesteśmy bezradni wobec tego, co na zewnątrz, choć chcielibyśmy, aby było inaczej i w jakimś sensie robimy, co możemy, aby było inaczej.

K: Zgodzę się z Tobą – to jest postać zupełnie nieliteracka. Nie tyle nie mająca wpływu na swoje życie, co nie podejmująca znikomych działań, minimalnych decyzji. Rzucana po rzeczywistości decyzjami innych. Nie wybierająca, nie sprzeciwiająca się, nie mająca opinii. Bez empatii, bez emocjonalnych odruchów, nawet w obliczu wojennych obrazów pełnych cierpienia. Ba! Nawet w przypadku śmierci własnej żony! Billie to jest dla mnie postać wzbudzająca wyłącznie irytację. Postać jednostajna i niepodlegająca metamorfozom. 

Trudno mi jest nawet znaleźć literackie uzasadnienie dla stworzenia takiego bohatera. 

M: Ale to bardzo dobrze, że czułeś irytację. To znaczy, że ta książka coś ci zrobiła. Np. to, że nie chcesz być taki jak Billy 😉

K: Jeśli tak na to spojrzeć, to tak. Nie chciałbym być jak Billy i nie chciałbym, aby ludzie dookoła mnie tacy byli. 

Chyba, że przyjmiemy, że obojętność, pozbawienie osobowości i schizofreniczne myśli bohatera, w tym wyobrażenie o Tralfamadorii to wynik urazu wojennego. Wtedy rzeczywiście mamy historię człowieka złamanego psychicznie, którego życie to jedna wielka ucieczka w abstrakcję i surrealizm. 

M: Ja się powtórzę: odczytuję tego typu bohatera, podobnie jak wybrany przez autora sposób narracji, jako ilustrację koncepcji czasu wg Tralfamadorczyków. Wyjaśnijmy, o co chodzi.

Tralfamadorczycy to kosmici. Mają kształt podobny do ludzkiej ręki zakończonej czymś w rodzaju przepychacza do toalety. Pochodzą z Tralfamadorii i widzą czas zupełnie inaczej niż my. 

Ludzie postrzegają czas jako liniowy i nieodwracalny. Tralfamadorczycy mają zdolność do widzenia czasu jako niewymiernych momentów, które mogą obserwować w dowolnej kolejności i powtarzać w nieskończoność. Nasz czas jest postrzegany jak linia, ich czas to pętla. W pętli każde zdarzenie jest równie ważne, żadne nie jest zbyt dawne czy oddalone, wszystkie są znane, wszystkie są tu i teraz.

 Innymi słowy w dowolnej chwili można przeżyć dowolny z momentów swojego życia, nie ma przeszłości i przyszłości, jest tylko teraźniejszość. Dlatego właśnie Billy’emu zdarzają się skoki w czasie. Bo tak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy postrzegali czas tak jak Tralfamadorczycy. Natomiast problemem Billy’ego jest to, że on nic z tym nie robi, nie wyciąga wniosków. I może Vonnegut pyta: wolisz być jak Billy czy jak Tralfamadorczycy?

Z ich koncepcji pojmowania czasu płynie głębszy sens. Bo jeśli w każdej sekundzie mają dostęp do wszystkich momentów swojego życia, to zawsze koncentrują się na chwilach radości zamiast skupiać się na traumach i niepowodzeniach. To przecież filozofia, o której sporo się teraz słyszy: przyjmuj rzeczywistość taką, jaka jest, nie skupiaj się na tym, na co nie masz wpływu, staraj się nie frustrować niepowodzeniami, wyciągaj z życia tyle radości, ile się da.

Może mamy tu sugestię, że nie powinno się tracić czasu na zastanawianie się nad rzeczami, na które nie ma się wpływu, a zamiast tego skupić się na czerpaniu radości z życia. Ale jednocześnie Vonnegut nie mówi, że determinizm jest jedyną możliwą opcją czy że powinniśmy całkowicie rezygnować z prób wpływania na nasze życie. Raczej że to, co jest nieuniknione, zawsze będzie nieuniknione, i że możemy tylko wybierać, jak na to reagować. Możemy patrzeć na to z perspektywy rozpaczy i beznadziei jak Billy Pilgrim lub próbować cieszyć się każdą chwilą jak Tralfamadorczycy. Możemy wybierać, jak postrzegamy rzeczywistość.

K: A zastanawiają mnie jeszcze dwie kwestie dotyczące interpretacji. Zacznijmy od interpretacji tytułu.

Pierwszą i najbardziej oczywistą jest interpretacja dosłowna. „Rzeźnia numer pięć” to Schlachthof-Fünf, miejsce, w którym przed wojną odbywała się masowa rzeź świń, które następnie przetwarzano na mięso. W powieści Kurt Vonnegut odnosi się do tej rzeźni w kilku momentach. W trakcie wojny budynek pełnił rolę więzienia dla jeńców. 

Ale w kontekście całej powieści tytuł ten odnosi się również do rzezi, która miała miejsce podczas bombardowania Drezna przez aliantów.

Druga możliwa interpretacja tytułu ma wymiar bardziej symboliczny. „Rzeźnia” może oznaczać pewnego rodzaju dehumanizację, która zawsze towarzyszy wojnie i przemocy. Tytuł ten odnosi się do tego, jak w okrutny sposób ludzie potrafią traktować innych ludzi, a także jak łatwo sami stają się ofiarami okrucieństwa wojny. Nagle życie i los stają się tak samo bezwartościowe jak mięso w rzeźni.

M: Tak, zgadzam się. Właściwie nie mam tu zbyt dużo do dodania. Za to podejrzewam, że chcesz też zapytać o słynne „zdarza się”, bo pamiętam, że cię ten zwrot bardzo irytował w trakcie słuchania…

K: Dokładnie!

M: Przez całą powieść powtarza się zwrot „zdarza się”. Warto zwrócić uwagę, że on pojawia się wyłącznie wtedy, gdy ktoś umiera, albo jest przywoływane cokolwiek związanego ze śmiercią. Zatem obojętnie, czy umiera zwierzę, jeniec, czy umierają Żydzi, czy cywile w bombardowaniu Drezna, narrator zawsze kończy taki opis słowami „zdarza się”.

Rozumiem tych, którym ten zwrot może wydawać się zbyt cyniczny lub w jakiś sposób obojętny wobec tragedii. Myślę też, że dochodzi tu kwestia tłumaczenia. W oryginale brzmi to „so it goes”, które równie dobrze może znaczyć coś w stylu „tak to już jest” albo „takie życie”. Używamy przecież tych zwrotów, gdy coś nam się przytrafia i chcemy to szybko zaakceptować, znaleźć łatwe wytłumaczenie, oswajamy w ten sposób nieszczęście… czy właśnie śmierć, jak próbuje to robić Vonnegut.

Polskie tłumaczenie „zdarza się” jest chyba dużo bardziej ironiczne. Ale znowu: Vonnegut jest ironiczny.

K: Myślę sobie, że z Vonneguta jest jednak niezły drań i to “zdarza się” ma brzmieć skrajnie cynicznie. Jeśli to książka prowokacyjna i taka jest jest główna funkcja, to rzeczywiście miałoby to sens. Dlatego, że tworzy w czytelniku wewnętrzny bunt – no jak to “zdarza się”? Przecież śmierć nie jest momentem analogicznym do poślizgnięcia się na skórce od banana, aby tak ją bagatelizować. A więc tylko wojna może doprowadzić do takiego upowszednienia śmierci, z czym my, jako humaniści się nie zgadzamy, a w naszym światopoglądzie pozostaniemy już zawsze po stronie pokoju.

M: Ja się absolutnie nie zgadzam z zamierzonym cynizmem, choć rozumiem takie interpretacje. Ja odczytuję tę książkę inaczej, ironia jest dla mnie bardzo czytelna. 

Przytoczę też fragment listu głównego bohatera, który wyjaśnia to sformułowanie:

“Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyłem się na Tralfamadorii, było to, że śmierć jest tylko złudzeniem. Człowiek żyje nadal w przeszłości, tak więc głupotą jest płakać na pogrzebie. Wszystkie chwile, przeszłe, obecne i przyszłe, zawsze istniały i zawsze będą istnieć. Tralfamadorczycy mogą oglądać te różne chwile tak, jak my możemy oglądać na przykład Góry Skaliste. Widzą, że poszczególne momenty są niezmienne, i mogą wybierać te spośród nich, które ich w danej chwili interesują. To tylko my na Ziemi mamy złudzenie, że chwile następują jedna za drugą, jak korale na sznurku, i że chwila raz przeżyta jest stracona na zawsze. Tralfamadorczyk widząc trupa myśli sobie po prostu, że zmarły jest aktualnie w złej formie, ale jednocześnie wie, że ta sama osoba czuje się znakomicie w wielu innych momentach. Kiedy teraz słyszę o czyjejś śmierci, wzruszam tylko ramionami i mówię to, co mówią w takich razach Tralfamadorczycy; to znaczy: «Zdarza się.»”

W mojej ocenie Vonnegut używa tego zwrotu nie po to, aby cynicznie banalizować śmierć, ale by ją oswoić. Również po to, aby nam uzmysłowić, że wszyscy skończymy tak samo, wszyscy jesteśmy równi wobec śmierci, wszystko zmierza tylko i wyłącznie do śmierci. A skoro tak, to zacznijmy się z tym godzić już teraz i nie traktujmy śmierci jak tabu albo jakiegoś niezwykle wyjątkowego zdarzenia, bo to coś, co po prostu zdarzy się nam wszystkim.

K: Chyba jednak w kontekście wojennej masakry przedwczesne godzenie się ze śmiercią nie brzmi dobrze i wyklucza postawy heroiczne, które jednak odegrały kluczową wartość w zachowaniu człowieczeństwa w tak barbarzyńskim czasie. Bezsensowna śmierć jest wyjątkowym zdarzeniem. Wyjątkowo nieludzkim, takim którego skwitowanie stwierdzeniem “zdarza się” jest conajmniej nie na miejscu, a co w tej książce wydarza się nie raz, nie dwa.

M: Najbardziej poruszyła mnie scena z pierwszych minut audiobooka, gdy Vonnegut odwiedza swojego dawnego kolegę z wojska Bernarda O’Hare. Pisarz jedzie do niego, aby porozmawiać o wojnie, powspominać, bo pracuje właśnie nad „Rzeźnią numer pięć”. I w pewnym momencie poznajemy żonę Bernarda, Mary, która początkowo wydaje się miła, ale gdy panowie zaczynają rozmawiać, ona chodzi po mieszkaniu, trzaska drzwiami, przesuwa meble. Ewidentnie ma zły humor. Sytuacja eskaluje i w końcu Mery wykrzykuje: „Byliście wtedy jeszcze dziećmi!”

Oczywiście ma na myśli wojnę. Potem dodaje jeszcze, że tego pewnie Vonnegut nie napisze. I mówi: „Będziecie udawać, że byliście mężczyznami, a nie dziećmi, i w filmie będą was grali Frank Sinatra i John Wayne albo któryś z tych wspaniałych, zakochanych w wojnie obleśnych staruchów. I wojna będzie wyglądać tak cudownie, że zapragniemy nowych wojen. A walczyć będą dzieci (…)”

Vonnegut daje jej słowo, że jeśli kiedykolwiek skończy tę książkę, nie będzie w niej ani Sinatry, ani Wayne’a i że zatytułuje ją „Krucjata dziecięca”. I tak zresztą zrobił, bo pełny tytuł książki brzmi „Rzeźnia numer pięć / Czyli krucjata dziecięca / Czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią.”

W dalszej części autor mówi, że wspólnie z Bernardem O’Hare porzucili wspomnienia o wojnie a zaczęli szukać informacji o prawdziwej krucjacie dziecięcej, która miała miejsce w 1213 roku. Dwaj mnisi wpadli wówczas na pomysł stworzenia armii złożonej z dzieci i sprzedania ich do Afryki Północnej jako niewolników. Zgłosiło się 130 tys. dzieci przekonanych, że wyjadą do Palestyny. Ostatecznie połowa utonęła na morzu, reszta faktycznie została sprzedana.

Cała ta scena, niezwykle antywojenna w swojej wymowie, pozostała już ze mną do końca tej książki. I też przywołała obrazy młodych chłopaków ze wspomnianego przez ciebie filmu „Na zachodzie bez zmian” czy artykuły, które czytałem niedawno odnośnie do nastolatków rekrutowanych przez armię rosyjską na wojnę w Ukrainie, czy nawet niedawno omawiany „Cukier”. Przerażające jest to, że obojętnie czy mamy wiek XIII, XIX, XX czy XXI, to zawsze znajdzie się ktoś, kto próbuje wykorzystać marzenia albo ambicje młodych ludzi, a tak naprawdę chce ich tylko wysłać na śmierć.

Zdecydowanie jest to książka inna niż wszystkie i podejrzewam, że podobna do innych powieści Vonneguta. Mnie ten tekst zaskoczył, żałuję, że nie sięgnąłem po niego wcześniej. Jednocześnie cieszę się, że mieliśmy okazję zapoznać się z nim w ramach naszego cyklu Klasyczne brzmienie, którego partnerem jest Audioteka. Tę i inne dobrze opowiedziane historie znajdziecie m.in. na audioteka.pl.

K: Wiele w tej prowokacji Vonnegutowi się udało. Chociażby ta skrajna dehumanizacja reprezentowana przez postawę głównego bohatera. Nie do końca jednak uważam, aby autorowi wyszła zabawa z warstwą science-fiction (w postaciach mieszkańców Tralfamadorii) i dywagacje na temat pojmowania czasu, przyjmowania życia, takim jakie jest – prezentowana postawa wydaje mi się w kontekście wyzwań, jakie może nieść ze sobą wojna, po prostu zbyt nihilistyczna, jakoś nierealna i w pewien sposób również niehumanistyczna. Ale wojna była, jest i będzie tematem dyskusji, często też sporów. Tak samo jak ludzkie postawy w trakcie jej trwania.

M: Nie wdaję się już w dyskusję, bo musiałbym się nie zgodzić z Twoim podsumowaniem. Chyba dawno nie oceniliśmy książki tak różnie. Zdarza się! Na dzisiaj to wszystko, dziękujemy, do usłyszenia.